Nie stać nas na zbyt niskie wynagrodzenia polityków
Obecną – i jak się szybko okazało niedoszłą – podwyżkę wynagrodzeń parlamentarzystów, premiera czy ministrów trudno porównywać z zeszłoroczną, dość spektakularną akcją zmiany zasad wynagradzania polityków, w tym samorządowców. Wtedy bowiem obóz rządzący wykorzystał wakacyjną flautę, by błyskawicznie przeprowadzić operację zwiększenia pensji. Teraz gasi pożar, jaki wybuchł ze zmieszania dwóch składników wysokiej inflacji i sytemu wynagrodzeń wprowadzonych ledwie rok temu. Bo pewnie mało osób zapamiętało z zeszłorocznej letniej burzy o podwyżki, że wprowadzono wówczas dwa rozwiązania jednocześnie. Pierwsze to jednorazowa znacząca podwyżka pensji prezydenta, premiera, ministrów, wiceministrów, posłów i senatorów, a także samorządowców. Drugim elementem było dodanie mechanizmu automatycznej waloryzacji pensji w kolejnych latach. Teraz polityczno-medialnym problemem okazał się ten drugi pomysł. Oburzenie wybuchło, gdy resort finansów rutynowo rozesłał do dysponentów budżetowych pisma w sprawie przygotowania budżetu na przyszły rok. Zawarte w nich były wskaźniki waloryzacji wynagrodzeń, więc w kolejnych instytucjach na tej podstawie z automatu podliczono, ile osób jest w tak zwanej erce i ułożono stosownie do tego projekt budżetu instytucji. Te podwyżki wynosiły ok. 10 proc. – trudno więc mówić o szaleństwie, ale ponieważ kwoty, od których były liczone, są wysokie, toteż podwyżka wyniosłaby od 1600 zł w przypadku premiera do 1300 zł u posła i 1250 zł u wiceministra. Zbliża się kampania, więc to, że potencjalni beneficjenci obejdą się smakiem, było oczywiste.
Pytanie dotyczy więc nie tego, czy sytuację odkręcić, ale jak to zrobić? Rząd ma dwie drogi. Pierwsza to zastopować podwyżki na obecnym poziomie, wyrzucając mechanizm waloryzacji z ustawy. Druga – zamrozić je na jakiś czas. I wszystko wskazuje, że rząd wybierze ten drugi wariant i zamrożenie może potrwać dwa kolejne lata. – Nie jesteśmy politycznymi samobójcami, by w czasie tak wysokiej inflacji przeprowadzać taką operację i denerwować ludzi – przyznaje współpracownik premiera. Co więcej, podwyżki na 2024 r. musiałyby być uchwalone tak jak teraz, w wakacje roku 2023, a więc w zasadzie na ostatniej prostej przed wyborami. Tak niepopularna politycznie decyzja może kosztować PiS cenne punkty sondażowe, dlatego w partii nikt specjalnie się do tego nie kwapi. Na razie założenie jest takie, że do przyblokowania podwyżek – które miałyby się zadziać z automatu, a nie wskutek jakiejś politycznej inicjatywy obozu rządzącego – dojdzie poprzez nowelizację ustawy okołobudżetowej, przy okazji prac nad przyszłorocznym budżetem. PiS jest w tej kwestii także pod presją opozycji, można powiedzieć, że to jeden z politycznych koników Donalda Tuska. Lider PO natychmiast pokazał film, na którym zestawił kwotę podwyżki dla VIP-ów z tymi dla nauczycieli.
W całej awanturze można się doszukać pozytywów – oto w momencie skrajnie wysokiej inflacji władza pokazuje wstrzemięźliwość. Co na pewno jest chwalebne. W zeszłym roku wbrew powszechnemu oburzeniu poparliśmy te podwyżki. W przypadku polityków nie było ich od wielu lat, a w tym czasie średnie wynagrodzenie znacznie wzrosło. Tak samo teraz rozumiemy powody – zarówno te chwalebne, jak i zwykły oportunizm – które każą w kolejny wyborczym roku wstrzymać wzrost pensji „erki”. Natomiast uważamy, że na dłuższą metę stały mechanizm podwyżek dla polityków ma sens. Inaczej pozycja posłów wobec szefa ugrupowania dalej będzie słabnąć (choć to oczywiście niejedyna przyczyna), a na stanowiska wiceministrów trudno będzie znaleźć chętnych. To lekcja, którą przerobiliśmy w poprzedniej dekadzie w dwóch różnych ekipach rządowych PO-PSL i PiS. Jak głosi kuluarowa anegdota, szef jednego z resortów z poprzedniej ekipy wzbudził uśmiechy politowania na jednej z rad w Brukseli. Na nieformalnym spotkaniu przy kieliszku wina rozmowa zeszła na wynagrodzenia ministrów w poszczególnych krajach. To, że nasz zarabiał wówczas mniej niż np. ministrowie z Bułgarii czy Rumunii jeszcze tak nie zdziwiło jak fakt, że jego pensja była wyraźnie mniejsza niż sekretarki jednego z jego kolegów z Europy Zachodniej.
Nie stać nas na to, by ktoś, kto odpowiada za decyzje skutkujące kosztami dla budżetu rzędu milionów czy miliardów złotych, zarabiał dwie średnie krajowe. To na dłuższą metę prowadzi do patologii, a utrzymanie pensji na obecnym poziomie na stałe może sprawić, że szybko ten stan wróci.
Kiedyś już to pisaliśmy – znane powiedzenie mówi, że biednych nie stać na tanie rzeczy. My uważamy, że nie stać nas na tanie państwo. I ta prawda dotyczy tak samo nauczycieli czy pielęgniarek, jak tych, którzy nami rządzą. ©℗